sobota, 27 grudnia 2014

PeeReLowski Mikołaj przychodził do wszystkich ...

http://static3.depositphotos.com/1003846/175/i/950/depositphotos_1759653-Sexy-Mrs-Santa-Claus.jpg




Ten tekst przeznaczony jest dla osób o wyjątkowo mocnych nerwach, dlatego publikuję go po świętach i dlatego też nie powinny go czytać osoby w wieku poniżej 40+ ponieważ grozi to nieodwracalnym szokiem układu nerwowego. Czy można bowiem wyobrazić sobie, że była kiedyś kraina (no może niekoniecznie mlekiem i miodem płynąca) w której "urzędowy" Mikołaj praktycznie przychodził do wszystkich? W PRL, bo o takim kraju będzie mowa, każdy obywatel miał swoje wyznaczone miejsce wynikające z miejsca pracy, lub zamieszkania. 


A skoro pracować musieli wszyscy, to i dobrobyt wylewał się ze wszystkich  domostw, drzwiami i oknami. I jak to bywa w różnorodnych rodzinach, tam gdzie dobrobyt nie wylewał się oknami, tam np. przez te same okna, w popłochu uciekali domownicy przed pijaną głową rodziny zdążającą do domu w stylu "powrót taty z pracy". Większych problemów w PRL raczej nie było. To zresztą i tak skrajne przypadki, na ogół więc do większości domów w czasie wigilii Mikołaj zdążał z prezentami, a nie z rózgą.   


Nie jest też tajemnicą, że w PRL Mikołaj trafiał do ludzi z różnych sfer i środowisk. Do maluchów przychodził do domu, nieco większe dzieci otrzymywały prezenty w szkole, w domu, albo u rodziców w pracy, jednak najczęściej nie było "albo", bo prezenty odbierano we wszystkich możliwych miejscach. O dorosłych pracujących nie wspomnę, bo ten, i tylko ten zwyczaj organizowania ceremonii Mikołajkowych, co prawda w szczątkowej formie, przetrwał do dzisiaj, głównie w firmach korporacyjnych. 


W PRL Mikołaj przychodził także do emerytów i rencistów, którzy w tym celu byli zapraszani do swojego ostatniego miejsca pracy. Mikołaj był szczodry, seniorom z reguły fundował uroczysty i wystawny obiad, z t.zw. "częścią artystyczną", w której rozdawał nie tylko prezenty i słodycze, ale zimowe zapasy żywnościowe, zapomogi, nagrody pieniężne, a nawet odznaczenia i ordery państwowe. Te ostatnie, zwane "chlebowymi", były szczególnie cenione przez emerytów, bo stanowiły finansowy dodatek (od 25 do 100%) do świadczenia emerytalnego.  

  
Jak to się ma do obecnych świadczeń "wypłacanych" byłym pracownikom można ocenić na przykładzie pracownika, któremu kilka miesięcy temu pracodawca zamiast wypłacić należną pensję odrąbał maczetą dłoń, poderżnął gardło, i wyrzucił go do rowu. Do łagodniejszych form stosowanych przez pracodawców jest unikanie zatrudniania osób powyżej 40+, a śmiertelnym grzechem jest utrzymywanie stałego stosunku pacy z pracownikiem w wieku przed i emerytalnym.  

    
PRL-owski Mikołaj był miłym gestem dla emerytów mających chęć odwiedzenia ze swoimi pociechami byłego miejsca pracy i pokazania im, gdzie pracowali ich dziadkowie. Jednak głównym mecenasem emerytów był powszechnie rozumiany system opieki społecznej. Emeryt na długo przed wkroczeniem w wiek emerytalny był "oczkiem w głowie" pracodawcy, starano się więc wyśrubować pensję do maksymalnych granic, mając świadomość, że to będzie decydowało o wysokości emerytury. 


Nie tylko zresztą gratyfikacje rzeczowe, czy finansowe płynęły wartkim strumieniem w kierunku emerytów, bo mieli oni także pełny dostęp do wszelkich świadczeń socjalnych (wczasy, sanatoria, służba zdrowia) serwowanych na wysokim poziomie. Wynikało to z faktu, że prawie każdy większy zakład dysponował własnym zapleczem socjalnym w postaci ośrodków wczasowych, poradni zdrowia, a nawet wyspecjalizowanych placówek służby zdrowia i przyzakładowych szpitali.


Pozostający w cieniu emerytów czynni pracownicy też nie mieli źle. Zbliżający się koniec roku zawsze był dobrą okazją do podwyżki wynagrodzenia, przyznania nagrody pieniężnej, no i oczywiście trzynastki, czternastki, a czasem nawet czegoś więcej. Dyrekcja lubiła sobie sprawiać prezenty gwiazdkowe, a więc przy okazji ochłapy dostawały się także "pracującemu ludowi miast i wsi". Podwyżki to był w ogóle odrębny temat (do którego bardziej szczegółowo wrócę w kolejnym poście) określony odpowiednimi przepisami. 


Pracownik nie mógł otrzymywać więcej podwyżek niż dwie w roku, aby jednak utrzymać stan załogi - bo najszybszym wręczeniem sobie podwyżki była zmiana pracy! - uciekano się do t.zw. okazyjnych podwyżek, np. podczas świąt państwowych i branżowych, czy z powodu przekroczenia planu kwartalnego. W sumie więc podwyżek w ciągu jednego roku mogło być maksymalnie od 5 do 7. Przepisy nakazywały też podwyższanie wynagrodzenia tym pracownikom, którzy z różnych względów nie otrzymywali podwyżek przez okres dwóch lat. 
.

niedziela, 21 grudnia 2014

Teoretyczne państwo Tuska


https://encrypted-tbn3.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcRYtc0EZqBHTlN6E9pj6XbFgjtoodAW3DBPJvnwsjyd4CCJvLuQ


W podłódzkim Makowie petent, niezadowolony z obsługi pracownic lokalnego MOPS-u, podpalił dwie urzędniczki. Dla pewności uciekając z płonącego pomieszczenia przytrzymał drzwi, aby jego ofiary nie mogły uciec. Nie uciekły. Zginęły. Prawie w tym samym czasie, w innym miejscu, inny MOPS, spowodował odebranie sześciorga dzieci nieobecnym w domu rodzicom. W obu przypadkach głównym motywem były niewłaściwe relacje pomiędzy urzędnikami państwowymi, pracownikami MOPS, i podsądnymi /podopiecznymi. Bliższych szczegółów jednak nie znamy i chyba nie poznamy.

Przyjęło się tymczasem, że „upierścienione” (czyt. obwieszone złotem) urzędniczki, załatwiają sprawy z za biurka, nawet nie ruszając swoich opasłych dolnych części pleców. Podejmują decyzje pochopne, nieprzemyślane, i świadczące o braku kompetencji, a za wszystko i tak płaci podatnik. Z wstępnych ustaleń wynika, że schorowany psychicznie 62-latek podpalił urzędniczki, bo prawdopodobnie oczekiwał skierowania go do Domu Opieki Społecznej. To jeszcze można usprawiedliwić, bo może petenta nie było stać na łapówki, albo po prostu teoretyczne państwo Tuska zrobiło z niego szkodliwego wariata.

Drugi przypadek jest jednak poważniejszy. Decyzją MOPS i sądu odebrano dzieci, ponieważ rodzice … byli zapracowani wykańczaniem budowanego przez siebie nowego domu. Jak by tego było mało, sześcioro rodzeństwa rozdzielono. Wydaje się, że w ten sposób teoretyczne państwo konsekwentnie wychowuje sobie armię obywateli, którzy nie będą mieli skrupułów w ocenie tego, kogo i za co podpalać. No cóż: Polacy! Nic się nie stało! To przecież się dzieje na okrągło.

I chociaż nadal nie wiemy co się stało w obu dramatycznych przypadkach to władza już wie. Władza uchwali nowe przepisy, oddzieli się kolejnymi kordonami od ludu, wprowadzi też: karty trudnych petentów, karty chipowe, specjalne bramki, monitoring, itp. bajery. Tym, że na to pójdą środki przeznaczone na pomoc ubogim nikt się już nie przejmuje …. No cóż w PRL władza jednak mniej się bała gniewu ludu … może dlatego, że tamten lud tak naprawdę nie miał o co się gniewać, wszyscy mieli mieszkania, pracę, pieniądze, tylko wódka i zagrycha była co chwila droższa … ;)  :)  :-D

O wiele prostsza jest natomiast druga sytuacja, gdzie władza, a właściwie podległe jej sądy (!) zdecydowały o odebraniu dzieci rodzicom. Tutaj nic nie trzeba zmieniać, rodzice przecież nie będą podpalali sadów … na razie.
.

piątek, 12 grudnia 2014

Sejm - parada kłamców i taksówkarzy?


http://nowa-stepnica.x25.pl/wp-content/uploads/2013/10/demokracja.jpg

Tak się złożyło, że na kilkanaście godzin przed zapowiadanym "marszem Kaczyńskiego" sytuacja powyborcza nie zmieniła się ani na jotę. Nadal nie wiadomo dlaczego po rzekomej awarii systemu informatycznego nie dokończono głosowania tradycyjnym liczeniem głosów, tylko - zapewne zgodnie z wcześniejszymi uzgodnieniami - przystąpiono do penetrowania raportów i worków z głosami. Nie daje się nawet ustalić najprostszych faktów jak n.p.: a/ Kto z nazwiska jest odpowiedzialny za zatwierdzenie projektu karty/broszury do głosowania, b/ Kto odpowiada za wydruk i rozprowadzenie wadliwych kart, c/ Kto odpowiada za nadanie kłamliwego spotu PKW, d/ Kto nie podjął decyzji o zabezpieczeniu siedziby PKW, e/ Kto wydał polecenie zatrzymania dziennikarzy i doprowadzenia ich do sądu, f/ Kto wydał polecenie uniewinnienia dziennikarzy i ich przeproszenia, g/ Kto zdecydował o zakłóceniu wyborów poprzez wprowadzenie kontrolerów NIK do siedziby PKW, itd., itd., ... 


Tych "ktosiów", łatwych przecież do ustalenia w ciągu kilku minut, a jednak pieczołowicie skrywanych do tej pory, jest tyle, że trudno nie dopatrywać się tożsamości "ktosia" z teoretycznym państwem, które opisał b. minister Sienkiewicz, i krajem, gdzie tylko h..., d..., i kamieni kupa. To powoduje, że afera wyborcza (nazywana też "ordynarnym przewałem") mimowolnie kojarzy się z katastrofą Smoleńską. Bo przecież, gdyby ten sam "Ktoś" chciał wyjaśniać, a nie zaciemniać, to tak jak w katastrofie lotniczej, gdzie wystarczyło by wziąć za dupę np. kontrolera lotu z Okęcia, aby cały misterny łańcuszek kilkudziesięciu winowajców zaczął się pięknie rozsypywać, tak i w aferze wyborczej można by było wrzucić do aresztu wydobywczego np. drukarza, który wydrukował wadliwe karty wyborcze. Nikt tego jednak nie zrobił. Można nawet podejrzewać, że mityczny "Ktoś" tylko patrzył i zacierał ręce. 
     

W zamian za wyjaśnienia, których domagają się przedstawiciele wszystkich opcji politycznych, oraz grup społecznych, rozkręcono aferę "podróży sejmowych". Media więc karmią naiwnych wmawiając im "dziecko w brzuch" i tworząc przeróżne, sprzeczne ze sobą kłamstwa. A przecież można było po prostu powiedzieć prawdę. Bo co złego by się stało gdyby poseł, minister, i marszałek w jednym przyznał, że kwoty wyasygnowane na działalność w powyższym zakresie są niewystarczające i dlatego, być może w niewłaściwy sposób korzystał z ryczałtów za benzynę, i ochrony BOR? Taki zarzut niegospodarności nie nadawał by się nawet do rozpatrzenia w trybie administracyjnym. Zarzut kłamstwa i oszustwa jest już zarzutem ściganym z urzędu.       


Podobnie by było, gdyby b. premier D. Tusk przyznał, że w obawie o planowane rozruchy (graniczące z próbami podpalenia Polski) upoważnił min. Sienkiewicza do rozmowy z prezesem Belką. Nawet przyznanie, że niektóre mocarstwa europejskie (i światowe) obawiają się przejęcia władzy przez antysystemowe partie prawicowe i dlatego rząd podejmuje nadzwyczajne środki, prawdopodobnie także by nie zmieniło opinii "ciemnego luda" o rządzie, który "wybiera mniejsze zło". Można też zrozumieć sytuację, gdy szef służb specjalnych spotyka się z ministrem rządu w sprawie podległego resortu, bo to może negatywnie odbijać się na gospodarce i stosunkach społecznych. Natomiast trudno zrozumieć to, że wszystkie wym. wyżej "nieprawidłowości" zostają skrzętnie zamiatane pod dywan. 


Czy demonstracja - bo tak trzeba nazwać jutrzejszy marsz - jest konieczna i potrzebna? No cóż wydaje się, że skoro przez prawie osiem lat wszystkie sprawy są wyciszane nawet na poziomie władzy sądowniczej -  nieprawidłowo i celowo chyba podporządkowanej strukturalnie władzy wykonawczej - to i protestującym nie pozostaje nic innego jak wyjść na ulice i tam policzyć się. Szkoda tylko, że dzieje się to przy okazji "13 Grudnia", daty dwuznacznej, bo nadal odmiennie rozumianej przez skrajne opcje polityczne. Dla jednych jest to data zwycięstwa dyktatury Jaruzelskiego nad prawie 10 milionowym związkiem zawodowym, dla innych, na odwrót, jest to przywrócenie porządku w państwie sparaliżowanym t.zw. "Karnawałem Solidarności".
.

środa, 10 grudnia 2014

Poseł, minister, i marszałek w jednym?

Jak było do przewidzenia dożynany poseł Hofman brzydko się chwyta zapowiadając twardą "Obronę Częstochowy". Na wstępie więc pojawił się problem t.zw. "kilometrówek" z których w sposób nieuzasadniony mieli korzystać także inni posłowie, m.in. obecny marszałek sejmu. Ta sytuacja przypomina o największej luce w Konstytucji Rzeczypospolitej Polski. Okazuje się bowiem, że obecny system polityczny, rozumiany głównie przyjętym monteskiuszowskim trójpodziałem władz, mało ma wspólnego z klasycznymi demokratycznymi rozwiązaniami.

Według uproszczonej definicji, wyrażonej m.in w Konstytucji RP art.10, p. 1 i 2, trójpodział władz to równoważny udział władzy: wykonawczej, ustawodawczej, i sądowniczej. Wadą polskiego rozwiązania jest jednak brak regulacji prawnych, cyt.: „rozdzielających funkcje ministra (władza wykonawcza) od mandatu posła (władza ustawodawcza).”. zob. np. strona:http://pl.wikipedia.org/wiki/Podzia%C5%82_w%C5%82adz
Wynika z tego, że niezawisłe sądy są nadal w znaczącej części (np. ścieżka awansów i kariery zawodowej) podporządkowane ministrowi sprawiedliwości, premierowi, oraz prezydentowi.

Użycie wyrażenia „nadal” jest konsekwencją tego, że: „Mała Konstytucja z 1992 – Ustawa Konstytucyjna z dnia 17 października 1992 r. o wzajemnych stosunkach między władzą ustawodawczą i wykonawczą Rzeczypospolitej Polskiej oraz o samorządzie terytorialnym.”http://pl.wikipedia.org/wiki/Ma%C5%82a_Konstytucja_z_1992w prawdzie zniosła niektóre przepisy obowiązujące od 1952 r., a więc jeszcze w PRL, jednak pominęła zasadnicze kwestie rozdzielenia władzy sądowniczej i wykonawczej. Po wielu konfliktach politycznych i trzykrotnej nowelizacji została zastąpiona obecną Konstytucją obowiązującą od 17.10.1997 r.

W praktyce oznacza to, że orzecznictwo sądowe, jak i cały wymiar sprawiedliwości jest uzależniony od władzy wykonawczej. Nikt rozsądny nie zaprzeczy też, że skoro do wszystkich pozostałych najwyższych organów władzy sądowniczej – jak np. trybunały, sąd najwyższy i apelacyjny, prokurator generalny, rzecznicy praw, i itp. instytucje nadzorujące i kontrolne – kandydatów zgłasza, zatwierdza, powołuje i odwołuje władza wykonawcza, czyli politycy, to z całym naszym systemem demokratycznym jest tak jak to opisał były już, na szczęście, minister rządu RP Nr 3.

Jak widać, pomimo 25 lat rzekomej „wolności, równości, i niepodległości” władza nadal jest skupiona w rękach czterech osób (n.b. w Chinach w przeszłości na podobnej zasadzie funkcjonowała „Banda czworga”), które w zasadzie decydując o składzie najważniejszych instytucji w państwie, decydują także o kluczowych priorytetach państwa. W normalnych demokratycznych państwach na czas wyborów władzę przejmuje najwyższy komisarz (n.p. przewodniczący PKW) przeprowadzający wybory, a prezydent i reszta z czworga osób mogą co najwyżej wejść pod stół i odszczekiwać swoje pogróżki pod adresem wyborców. U nas nadal jest odwrotnie.

Kolejny problem, jaki stanął przed PO, czyli „rozliczenie posła, ministra, i marszałka Sikorskiego” jest więc w zasadzie nierozwiązywalny, bo władza przezornie wyłączyła Radę Ministrów i Sekretarza stanu z zakazu „pełnienia innych ważnych funkcji w państwie”. Efekt bilokacji, dotychczas przypisywany wyłącznie posłom PiS, wyraźnie wyłania się z wyjaśnień związanych z tajemniczym wykorzystywaniem pojazdów służbowych przez posła, ministra, i marszałka w jednym. Marszałkowi możemy więc nagwizdać do odbytu, bo jak widać tu nawet sądy, czy nowe wybory nie pomogą.

O tym, aby władze – zgodnie z przytaczaną wyżej definicją trójpodziału – wzajemnie się kontrolowały, nawet nie ma co marzyć. Zrobiono przecież wszystko, aby całą władzę sądowniczą ubezwłasnowolnić, i tak trwać ma! A skoro tak, to już wiadomo, że nowym tematem wykorzystywania służbowych pojazdów przykryje się „Marsz 13 grudnia”, marsz zagrażający obecnej władzy. Nadal więc będziemy oglądać obrazki, gdy posłowie i członkowie rządu – pokazując nam środkowy palec – będą reprezentowali te same interesy teoretycznego państwa, co to h. d. i kamienie 

W tym jednym konkretnym przypadku posła /marszałka sejmu, trudno jednak nie zauważyć, że skoro zasadniczo zmieniają się zakresy uprawnień i obowiązków posła, który został wybrany marszałkiem sejmu, to i zasadniczo powinny ulec zmianie świadczenia dodatkowe? Może więc zamiast "kilometrówek" przyznać marszałkowi wyższy fundusz reprezentacyjny? W tym akurat przypadku jest to wyjątkowo dobrze uzasadnione 
..

piątek, 5 grudnia 2014

Marsz 13 grudnia - słuszny, czy nie?

Od wyborów minęło już kilka tygodni, ale nadal nie ma wniosków ze skandalu podważającego wiarę w demokratyczny system państwa. Wprawdzie w ekspresowym tempie – i raczej w trosce o własny interes – pan prezydent uzupełnił skład Państwowej Komisji Wyborczej zapowiadając jednocześnie nowelizację kodeksu wyborczego. Nowelizację przygotowuje Kancelaria Prezydenta. O wytypowanym wcześniej głównym winnym, czyli systemie informatycznym, „który się zbiesił” na czas wyborów na razie cicho, bo widać wyraźnie, że za dużo jest umoczonych w nim osób. Jednak wszystkie te zamiary niczego nie załatwią. 


Już pobieżny wgląd i ocena przebiegu wyborów wskazują, że najdelikatniejsze określenie tego najważniejszego aktu demokratycznego to dziadostwo, pasujące idealnie do teoretycznego państwa, gdzie h… d… i kamienie. Powyższą ocenę potwierdza zresztą główny guru reżimowych – albo jak kto woli „resortowych” – mediów Tomasz Lis, w swoim programie "Na Żywo", co można odsłuchać tutaj:
http://anzai.blog.onet.pl/files/2014/12/5.12-Lis-pyta-kasjerka.mp3

Dla pana T. Lisa 7 dniowe liczenie głosów nie oznacza, że ktoś sfałszował wybory, tak jak i długie liczenie zakupów przy kasie nie dowodzi oszustwa. No i myli się pan, panie Tomaszu Lis. Długie liczenie w jednym i drugim przypadku jest właśnie najlepszym dowodem oszustwa. Pan nie robi codziennych zakupów, więc nie ma pan pojęcia co się dzieje w trakcie „dłuższego liczenia” tego co pan kupił. Często bowiem zdarza się nam, że wrzucamy jakiś artykuł do koszyka zakupów, a potem przy kasie okazuje się, że cena jest wyższa.

Co się zatem dzieje, że po drodze od regału do kasy cena produktu wzrosła. Ano, najczęściej jest to splot różnych okoliczności, bo: a/ mogła się skończyć promocja, i być może zaraz za kupującym pojawiał się pracownik sklepu wymieniający cenę, b/ ktoś przestawił cenę, albo odłożył produkt w niewłaściwe miejsce, c/ sprzedawca (albo wystawca towaru) pomylił się, … itd., itp., Nie będę zresztą zdradzał tajemnicy zawodowej. W każdym razie wina sprzedającego jest oczywista. Ale na tym nie koniec. No, bo co robi sprzedający? Ano właśnie to czego pan, panie Tomaszu Lis, nie wie.

Z reguły bowiem, gdy pan stoi przy kasie czekając albo na zakończenie liczenia, albo na kierownika kas, to w tym samym czasie sprzedawca uwija się, aby zatrzeć ślady, czyli usunąć starą i wstawić aktualną cenę. Jeżeli to się uda zanim pan, panie Lis nie zdenerwuje się i nie zażąda kontaktu z przełożonym kas, to sytuacja radykalnie zmienia się na pana niekorzyść. W tym momencie został pan właśnie oszukany, bo przybyły kierownik kas wyjaśni panu to co wymieniłem wyżej w pkt. a-c.

Problem jest więc dokładnie taki sam, jak przy liczeniu głosów wyborczych, nikogo nie interesuje jakie procedury zawiniły, że cena produktu w regale jest inna pd tego samego produktu przy kasie. Na poziomie sporu kupujący-sprzedający jest pan na przegranej pozycji (oczywiście można to wygrać w postępowaniu odwoławczym, czy sądowym, ale tego też nie będę zdradzał), bo nie potrafi pan udowodnić, że ktoś zmienił cenę, w czasie, gdy pan oczekiwał na policzenie rachunku.

Zdarzają się klienci, potrafiący z aparatem w ręku zarejestrować fałszowanie ceny przez sprzedawców, i udowodnić tym sposobem swoją rację, ale niestety takiej możliwości nie daje regulamin wyborów. Marsz 13 grudnia wydaje się więc uzasadniony i chyba nieunikniony. Dlaczego? Na to pytanie chyba dokładnie odpowiedział sam zainteresowany Tomasz Lis. Poniżej przytaczam krótki fragment innej jego wypowiedzi:
http://anzai.blog.onet.pl/files/2014/12/5.12-Lis-o-marszu-i-wyborach.mp3


Całość można odsłuchać tutaj:
http://audycje.tokfm.pl/audycja/117
po kilknięciu: Poranek – Tomasz Lis, …

W tym kontekście wypada podsumować niezwykle emocjonalną i chaotyczną wypowiedź pana Lisa. Otóż tylko na podstawie danych z Wikipedii można wysnuć wniosek, że zarówno pan Lis jak i jego żona, będąc od ponad 20 lat faktycznymi pieszczochami i beneficjentami mediów państwowych mają niepodważalne prawo krytykować i potępiać wszelkie próby przejęcia władzy w mediach publicznych, tylko co to ma wspólnego z prawdziwą i rzeczywistą publicystyką?
.